Polska

Ten sygnet musiał się odnaleźć – o Katyniu, Smoleńsku i stracie

Jakiś czas temu ze znajomymi ze studiów zastanawialiśmy się co było wydarzeniem, które ukształtowało nasze pokolenie. Gdy wybuchł stan wojenny mieliśmy zaledwie po 2 lata, więc nie. W pierwszych wolnych wyborach nie mogliśmy jeszcze głosować, więc też nie. Niektórzy wymieniali wejście do Unii Europejskiej, inni 11 września 2001 czy śmierć Jana Pawła II, jeszcze inni katastrofę smoleńską. Moim zdaniem, nie było jednego takiego wydarzenia, które kształtowałoby nas jako pokolenie. Pewnym natomiast jest, że do części tych zdarzeń będziemy wracać jeszcze przez wiele lat, jeśli nie do końca naszych lat. Katastrofa smoleńska na pewno jest wśród nich.

Większość z nas będzie pewnie dziś – jak co roku przez ostatnie pięć lat i jak co roku przez kolejne, wspominać gdzie byliśmy gdy się dowiedzieliśmy, jak się dowiedzieliśmy, jak zareagowaliśmy. Niektórzy będą wspominać kogo z Nich znaliśmy, kogo najbardziej lubiliśmy, czyje numery nadal mamy w swoich telefonach… Telewizje i radiostacje przypomną jak relacjonowano tamte dni, Internet zapełnią wspominkowe zdjęcia. Chciałabym wierzyć, że w natłoku tych szczerych wspomnień zniknie choć na jeden dzień „wojna polsko-polska”, że nie będziemy mówić o winie, a o stracie.

Jako dziennikarz przygotowałam lub współprzygotowałam trzy reportaże telewizyjne o katastrofie – do dziś przez nie czuję intensywny, odurzający zapach paliwa z miejsca katastrofy, a choćby dźwięk podobny do syren alarmowych, które słychać na nagraniach z komórek, zrobionych zaraz po katastrofie, ciągle powoduje u mnie nieprzyjemny ścisk w gardle. Wtedy nie przypuszczałam, że śledztwo w sprawie katastrofy będzie tak bardzo się ślimaczyło i że tak bardzo nas podzieli… Rok po katastrofie napisałam tekst dla Nieman Reports o tym jak media nie zmierzyły się odpowiednio z katastrofą i śledztwem – wtedy nie sądziłam, że temat katastrofy jeszcze bardziej podzieli media i dziennikarzy. Ale najważniejszy był dla mnie tekst, który napisałam dla Svenska Dagbladet – najważniejszy, bo był to przede wszystkim tekst właśnie o stracie. Nie o śledztwie, nie o podziałach, a o o ludziach i o historii, która okazała się tak okrutna…

Wrzucam zatem fragmenty tego tekstu (nie powstał w języku polskim, więc jest trochę koślawy:), napisanego dla Szwedów. To historia ważna. Tak jak ważna była historia każdej z 96 osób, które wtedy leciały do Smoleńska. Niech spoczywają w pokoju. Oni i ci, których lecieli upamiętnić.

***

Piękne mieszkanie w Krakowie, pełne antyków, książek, starych zdjęć wiszących na ścianach. Dwa olbrzymie koty leniwie chodzą dookoła i przeszkadzają w rozmowie. Izabella Sariusz-Skąpska, prezes Federacji Rodzin Katyńskich, siedzi przy biurku i odbiera telefon za telefonem, co chwilę każąc kotom odejść i nie przeszkadzać. “Czy wie pani gdzie zmarł?”, “Był w Starobielsku”, “Nie, nie ma go na liście, ale to nie oznacza…” – takie zdania padają kilkukrotnie podczas naszego spotkania, ciągle przerywanego telefonami. Gdy tylko odkłada słuchawkę, Sariusz-Skąpska opowiada mi historię swojej rodziny, która tak naprawdę jest też historią współczesnej Polski.

– Pamiętam, że zadzwonił kuzyn i powiedział, że zidentyfikowali ciało ojca. Nie byłam zrozpaczona, bo nie miałam żadnej nadziei na to, że on żyje. Wiedzieliśmy, że nikt nie przeżył katastrofy – opowiada. – Zadałam mu wtedy tylko jedno pytanie: czy przy ojcu znaleziono sygnet?

Izabella Sariusz-Skąpska

Ojciec Izabelli Sariusz-Skąpskiej, Andrzej Skąpski, był jedną z 96 ofiar katastrofy polskiego samolotu w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. Wśród ofiar był polski prezydent Lech Kaczyński i jego żona Maria, były prezydent na uchodźctwie – Ryszard Kaczorowski, dowódca Sił Powietrznych RP, dyrektor Narodowego Banku Polskiego i inne ważne postaci polskiego życia publicznego. Lecieli do Katynia, by upamiętnić tysiące Polaków zamordowanych w Katyniu przez NKWD w 1940 r.

Andrzej Skąpski nie leciał tam pierwszy raz – był synem Bolesława Skąpskiego, jednego z zamordowanych w Katyniu. Bolesław przed wojną  pracował w Ministerstwie Sprawiedliwości. Aresztowany przez Rosjan 17 września 1939 roku, nigdy nie wrócił do domu i rodziny. Był jednym z 22 tysięcy zamordowanych, głównie oficerów polskiego wojska i inteligencji. (…)

Andrzej Skąpski przez całe życie walczył o to, by ujawnić prawdę o Katyniu i zbrodniach sowieckiej Rosji. O tym co spotkało jego ojca dowiedział się 3 czerwca 1943 roku, kiedy dziadek chłopca znalazł Bolesława na liście ofiar katyńskich, opublikowanej w “Gońcu Krakowskim”. Andrzej miał wtedy 6 lat i był już półsierotą. Jego matka, Izabella, zmarła w październiku 1942 roku. Nie potrafiła żyć bez wiedzy co stało się z jej mężem, zdrowie odmówiło posłuszeństwa. Umierała nieświadoma, że od dawna jest już wdową.

Izabella i mały Andrzej ostatni raz widzieli Bolesława w dniu aresztowania. Przebywali wówczas w miejscowości Dubno (Ukraina), dokąd zostało ewakuowane Ministerstwo Sprawiedliwości – Izabella uparła się, że wyjadą tam całą rodziną. Ostatnie słowa jakie usłyszała od męża brzmiały: “wracajcie do Krakowa”. Bolesław zdołał jeszcze dać jej pieniądze, obrączkę i sygnet, który otrzymał od swojego ojca.

Izabella z wtedy 2-letnim Andrzejem przedzierała się do Krakowa pod prąd fali uciekinierów. Dużą część trasy pokonali na nogach, czasem udało się załatwić podwiezienie furmanką. Dotarcie do Krakowa zabrało im prawie dwa miesiące – dziś trasę z Dubna do Krakowa można pokonać w ok. 7 godzin samochodem. Andrzej nic z tej drogi nie zapamiętał, a Izabella nigdy nie chciała o tym rozmawiać – stała się milcząca, trauma przeprawy odbijała się i w jej oczach, i na zdrowiu. Wiadomo jedynie, że wydała wszystkie pieniądze, które dał jej mąż. Ale do Krakowa dotarła i z obrączką, i z sygnetem. Nigdy nie zgodziła się ich sprzedać, mimo że pieniądze były im bardzo potrzebne.

Przed Bożym Narodzeniem przyszedł list od Bolesława. Uspokajał, że wszystko u niego w porządku, że jest zdrowy i z niepokojem czeka na wieści czy Izabella z synkiem dotarli do Krakowa. To jedyny list jaki przyszedł od mężczyzny, mimo że Izabella pisała potem do niego wielokrotnie, zapewniając że są bezpieczni i na niego czekają, prosząc jednocześnie o odpowiedź. Nie pisała o zmartwieniach, o postępującej chorobie… Większość z listów wracała do niej z pieczęcią „adresat nieznany”, “return’. Po latach, z dokumentów z autopsji ojca, Andrzej dowiedział się, że gdy Rosjanie oddali w jego głowę śmiertelny strzał, w kieszeni kurtki miał dwie pocztówki od Izabelli.

Andrzej Skąpski dorastał więc bez rodziców – wychowywał go dziadek i ciotka, ale przez całe życie powtarzał, że jest jednym z niewielu „szczęśliwców” wśród rodzin katyńskich, bo wie gdzie i jak zmarł ojciec. Losy prawie 20 tysięcy ofiar zbrodni do dziś nie zostały potwierdzone. Skąpski był przekonany, że Rosjanie do dziś mają dokumenty, które potwierdziłyby co wydarzyło się w Katyniu. Wierzył, że uda się wywalczyć sprawiedliwość dla wszystkich tych, którzy zostali tam zamordowani i że tylko dzięki temu możliwa będzie poprawa polsko-rosyjskich relacji.

Jednak katastrofa z 10 kwietnia 2010 nie tylko je pogorszyła, ale stała się powodem społecznych i politycznych napięć w Polsce. (…) Zdaniem Sariusz-Skąpskiej, to nie przyczyni się ani sprawie wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, ani wyjaśnienia zbrodni katyńskiej.

Po śmierci ojca, Izabella Sariusz-Skąpska przejęła funkcję prezesa Federacji Rodzin Katyńskich. Nadal walczy o prawdę na temat zbrodni katyńskiej. – Wiem, że tego oczekiwałby ode mnie ojciec – mówi. – Zawsze powtarzał mojej matce, mnie i mojej siostrze, że ujawnienie prawdy o Katyniu powinno być priorytetem dla naszej rodziny.

Andrzej Skąpski

Ilekroć Andrzej Skąpski jechał do Katynia, miał ze sobą sygnet ojca. Nie nosił go na co dzień, wkładał tylko na specjalne okazje, tak by pokazać bliskość i łączność z ojcem i matką. Zawsze miał go w Katyniu, tak też było w 2010 roku.

– O katastrofie usłyszałam w telewizji. To było takie okropne, bo moja siostra, która była wtedy w Katyniu i czekała na przyjazd ojca, o niczym jeszcze nie wiedziała. Wysłała mi nawet smsa, żebym wypatrywała jej w telewizorze. Nie miała pojęcia, że w tym czasie telewizja pokazywała już coś zupełnie innego – opowiada Sariusz-Skąpska. – Kiedy potem przyjechała do mnie policja i spytała czy ojciec miał jakieś cechy szczególne albo czy miał przy sobie jakieś szczególne przedmioty, po których można by go zidentyfikować, powiedziałam o sygnecie… Ojciec został zidentyfikowany jako jeden z pierwszych, właśnie m.in. dzięki temu, że znaleziono przy nim sygnet. Pomyślałam sobie wtedy: ten sygnet nie trafił do Katynia z moim dziadkiem, nie trafił też z ojcem w kwietniu 2010 roku. Musiał się odnaleźć. Musiał wrócić do naszej rodziny. Nie tylko po to, by przypominać nam o tych wydarzeniach, ale i by przypominać o jedności naszej rodziny i o tym, o co walczymy.

******

Całość artykułu w języku szwedzkim została opublikowana przez „Svenska Dagbladet” 12 kwietnia 2013 r.

Zdjęcia: Joanna Gorlach © + prywatne archiwum Izabelli Sariusz-Skąpskiej

Siedemdziesiąta. Wpis osobisty.

Była wiosna 2007 roku. Birkenau wybuchało zielenią. Było pięknie. Tak, subiektywnie i obiektywnie rzecz ujmując, było pięknie.

Przyjechałam tam wraz z młodzieżą z Izraela – wycieczkowy nastrój długo nie mijał. Ta zieleń i w zasadzie otwarta przestrzeń nie przerażały; kolory zaczęły tracić swą moc dopiero pod koniec zwiedzania, gdy opiekunka grupy zaczęła czytać fragmenty wspomnień nastoletniej więźniarki. Ale ta zieleń ciągle mieszała zmysły. Zdradliwe to było okrutnie. Ja wiedziałam co nastąpi kilkanaście minut później, ale ci młodzi ludzie jeszcze nie zdawali sobie sprawy. Bo trudno sobie zdać sprawę póki się tego nie widzi. A i nawet wtedy nie ma takiej możliwości.

A potem już za wiele nie pamiętam. Wiem, że jeszcze po wyjściu z sali kinowej było dużo zdjęć, takich pamiątkowych – by zawieźć do Izraela i pokazać, by pamiętać – wtedy pewnie jeszcze myśleli, że wycieczkę… Przy bramie wejściowej Auschwitz, przy każdym z pierwszych bloków. A potem już tylko smutek i łzy.

Pewnie ku złości mojego operatora, nie weszłam wtedy do żadnego z budynków. Cały mój organizm powiedział stanowcze „nie”, „nie wejdziesz”. Tyle razy byłam już w środku – widziałam te zdjęcia, te ubrania, te walizki, te włosy, te buty małych dzieci, te łyżeczki. Tyle razy stałam pod szubienicą, ścianą śmierci i w krematorium. Zaczęłam się zastanawiać – właściwie ile razy? 3? 5? 8? Nagle zaczęło mi się wydawać, że mogło być tego nawet więcej, ba – że to nawet było prawie co wakacje. I nie byłam w stanie ruszyć się o krok.

Usiadłam na schodach jednego z budynków. Dosiadła się do mnie Beta – opiekunka grupy, nauczycielka historii, wspaniała kobieta. Spytała dlaczego nie weszłam.

Opowiedziałam jej, że jako dziecko bywałam tam często – przyjeżdżałam z dziadkiem, który mieszkał blisko. A to żeby zobaczyć jakąś część obozu, a to żeby zapalić znicz. W obozie był jego ojciec, a mój pradziadek.

I nagle zdałam sobie sprawę, że ja o nim właściwie nie wiem nic.

Dziadek nigdy o nim nie mówił. Tak mi się przynajmniej wydaje. Opowiadała prababcia, choć raczej głównie o sobie. O tym co Auschwitz zrobiło z jej życiem, mimo że toczyło się ono w rzeczywistości nieogrodzonej drutem kolczastym. O tym jak widziała go ostatni raz i jak została zupełnie sama – młoda kobieta z piątką małych dzieci. O tym jak w rzeczywistości wojennej musiała sobie radzić sama. I o tym jak udało jej się podejść do miejsca, w którym pracowali więźniowie (a może i w okolicę samego obozu – nie pamiętam), w nadziei że go zobaczy. Zobaczyła jednak kilku mężczyzn, którzy wyglądali jak kopie siebie – wychudzeni, ogoleni, w pasiakach. Może go widziała, a może nie. Opowiadała o tym jak na niego czekała. Że może go zwolnią.  Że obóz wyzwolili. Że wojna się skończyła, może był gdzieś indziej i wróci. Nie wrócił. Już dawno nie żył.

Uderzało mnie zawsze to, że w jej opowieściach nigdy nie było nienawiści. Gdy zaczynała mówić o krzywdzie wyrządzonej przez Niemców, zawsze dodawała – ale przed wojną byli też dobrzy Niemcy i dziś oni tacy są. Uczyła szacunku dla drugiego człowieka jak mało kto. A mnie to ciągle dziwiło.

Dziadek taki nie był. On nie opowiadał w ogóle (zapamiętałam tylko, że nie lubił Niemców). A ja nie pytałam – nie umiem dziś powiedzieć dlaczego. Nie interesowało mnie? Bałam się spytać? Za dużo w muzeum widziałam, by jeszcze więcej chcieć wiedzieć?

Siedząc tam na tych schodach w Auschwitz pomyślałam sobie, że to śmieszne, bo w tym wszystkim nie ma nic do ukrycia, nie ma żadnej wstydliwej rodzinnej historii. I wtedy Beta powiedziała, że to nie jest śmieszne. Że dokładnie tak samo jest w jej rodzinie – o TYM się nie rozmawia. TYM jest tamto miejsce, tamte czasy i tamte emocje. Mówiła, że właściwie od ojca, który był w Auschwitz, wie tylko jaki miał numer obozowy. I nie dlatego, że jej opowiedział, ale że ten numer ma wytatuowany. Do reszty dorobiła sobie sama historie. I te historie są tak straszne, że ona do budynków obozowych też już od wielu lat nie jest w stanie wejść, bo tylko tak jest w stanie uśpić wyobraźnię.

Podczas stypendium w Stanach zajmowałam się tzw. drugim pokoleniem – pokoleniem dzieci ofiar Holocaustu (zarówno tych, którzy przeżyli, jak i nie przeżyli). Wielu z nich też ma ten problem, miewają go i ich dzieci –  z takich miejsc jak Auschwitz przekładają na historię swojej rodziny te najokropniejsze rzeczy. Najokropniejsze obrazy z filmów stają się obrazami z życia ich przodków. Książki i wspomnienia z obozu stają się wspomnieniami ich bliskich. Zresztą, moi znajomi czasem się ze mnie śmiali, że gdy się mnie odwiedza, zawsze gdzieś na szafce leży otwarta książka o nazizmie. Moi rozmówcy też tak mieli – szukali w nich odpowiedzi. Nie znaleźli. Nie znaleźliśmy.

Niedawno zarzuciłam rodzicom, że nie powinni byli godzić się, by dziadek tak często zabierał mnie do Auschwitz. Że to nie jest miejsce, w którym dorastające czy dojrzewające dziecko powinno spędzać wakacje. Rodzice nie wiedzieli o co mi chodzi. Ich zdaniem i uparcie się go trzymają – dziadek wziął mnie tam góra dwa razy i to jako nastolatkę, do tego może dwa razy byłam z nimi pod ścianą śmierci, by zapalić znicz. Nie wykluczam, że mają rację – całkiem możliwie, że przez traumę tego miejsca, resztę sama sobie wyobraziłam.

Moja noga pewnie nigdy już w Auschwitz nie stanie. Zbyt trudne doświadczenie. Zbyt bujna wyobraźnia.

Okrucieństwo, które tam się działo – mieszało i ciągle miesza zmysły. To miejsce miesza zmysły. Nie tylko wiosenną zielenią.

——————–

Niech spoczywają w pokoju.